W Szpitalu jenieckim PCK w Krakowie w 1940r. od lewej: mjr Tokarz, dr J. Rieu, dr Tadeusz Kowarzyk, dr Gustaw Nowotny
Szpitale jenieckie w Krakowie i Ślązacy
Aleksandra Mianowska, Szpitale jenieckie w Krakowie i Ślązacy
Przegląd Lekarski – Oświęcim 1987 (s. 150-153)
Pracując w szpitalach jeńców polskich w Krakowie jako pielęgniarka ochotniczka — zarówno tym przy ul. Skarbowej 2/4 (Szpital nr 521, następnie Szpital PCK[1]) od grudnia 1939 do jego likwidacji, tzn. do 15 sierpnia 1940 r., a potem również w Szpitalu PCK „u Jezuitów” przy ul. Kopernika 26[2] aż do dnia zaaresztowania przez gestapo, tzn. do 4 grudnia 1940 r. — podziwiałam postawę rannych żołnierzy, i to bez względu na stopień wojskowy od szeregowca począwszy, postawę przepojoną patriotyzmem, któremu „dawać świadectwo” na szpitalnym łóżku wśród codziennych cierpień było chyba trudniej niż w czasie działań wojennych.
Pamiętać przy tym należy, że w okresie kampanii wrześniowej, ze względu na jej przebieg niezgodny z przewidywanymi planami, kto chciał, mógł się bardzo łatwo „wyłączyć”, a przecież nie tylko nie „wyłączano się”, ale do dzisiaj mam w oczach obraz koszar piechoty przy ul. Warszawskiej w dniu 3 września 1939 r. (obecnie mieści się tam Politechnika) dosłownie oblężonych przez mężczyzn, którzy nie mieli obowiązku stawienia się, a jednak domagali się, wręcz żądali przyjęcia ich w szeregi wojska.
Żarliwym patriotyzmem w szpitalach jenieckich odznaczali się również żołnierze pochodzący ze Śląska. Będę mówić o tych, z którymi zetknąłem się bezpośrednio, gdyż leżeli na „moich” salach, salach ciężko chorych, a więc Ernest Piecha przez towarzyszy niedoli zwany „Zefirem”, czy Antoni Konieczny wyczekujący w pierwszej kolejności na przynoszone przeze mnie „wiadomości ze świata” z nasłuchu radiowego i prasy konspiracyjnej, czy wreszcie Jerzy Wagner, młody górnik, któremu samo nazwisko dało okazję do zaświadczenia swej polskości.
A było to tak: lekarz niemiecki pełniący — z ramienia Wojskowego Szpitala Niemieckiego, mieszczącego się w dawnym polskim Szpitalu Wojskowym przy ul. Wrocławskiej — funkcję naczelnego chirurga w naszym szpitalu, dr J. Riese, odczytując w czasie swej pierwszej wizyty nazwisko na karcie chorobowej, powiedział: „Jerzy Wagner, also sprechen Sie deutsch!” i wtedy ku radości polskiego lekarza, mojej, jak i towarzyszy chorych padło krótkie, mocne, twarde: „Ni!”.
A przecież Wagner, którego los leżał niewątpliwie w rękach mającego operować go lekarza niemieckiego, nic nie wiedział o tym, że dr Riese, Austriak, był wyjątkowo przyzwoitym człowiekiem, nie tylko świetnym chirurgiem, a w dodatku Polakom życzliwym w tym stopniu, że pracująca również w tym Szpitalu dr Jadwiga Beaupré przynosiła mu i tłumaczyła gazetki konspiracyjne. Zachowanie się Wagnera wzbudziło chyba jakieś uznanie w oczach dr Riesego.
Wszystkich chorych traktował z rzetelnością godną prawdziwego lekarza, ale Wagnera otoczył chyba szczególną opieką. I tak, po dokładnym zapoznaniu się ze stanem jego nogi strzaskanej od postrzału polecił mi, po pierwsze, przygotować chorego psychicznie do konieczności przeprowadzenia amputacji nogi (chory bowiem twierdził, że woli umrzeć!), po wtóre, o ile to tylko możliwe, dożywiać dodatkowo, ile tylko i jak można. Polecenie pierwsze, jak i drugie, starałam się wykonać.
Wykonanie tego pierwszego było o tyle możliwe, że mój mąż, który wyreklamowany przez swoje władze zwierzchnie (krakowski Urząd Wojewódzki), poprosił o cofnięcie reklamacji i poszedł na front, zostawił jakieś oszczędności na książeczce MKO; pierwsze zlecenie okazało się trudniejsze do wypełnienia. To były codzienne dyskusje, kończące się z mojej strony argumentem w rodzaju: „Wagnerku, przecież dla Polski może zrobić więcej uczciwy, dzielny Polak z jedną nogą, niż kiep mający dwie! Wojna dopiero się zaczęła!” Ostatecznie Jerzy Wagner, po czterech chyba tygodniach, zgodził się na amputację. A mnie, w nagrodę za poprawne wykonanie zleceń, dr Riese, co było zupełnie wyjątkowe, pozwolił uczestniczyć w operacji i po zdjęciu gipsu ciągnąć oślizgłą od ropy nogę, a potem… umieścić w kuble.
A była to operacja niezwykła i na długo została w pamięci nie tylko zespołu, który brał w niej udział.
W czasie narkozy bowiem Wagner, licząc po polsku, gdzieś od czterdziestu przeszedł na język niemiecki; dr Riese leciutko się uśmiechnął, a lekarzom Polakom, instrumentariuszce, Jance Pigoniównej, no i mnie zrobiło się przykro, że jednak z tej podświadomości wydobył się język niemiecki. Zostaliśmy jednak wkrótce z nawiązką usatysfakcjonowani. Budząc się z narkozy Wagner rozpoczął rozprawę z najeźdźcami. Śląską, soczystą gwarą krzyczał o tragedii Śląska, od lat — do powstania Polski niepodległej — germanizowanego, a jednak nie dającego się złamać! Jak się okazało, znał dobrze jego dzieje, z powstaniami trzema włącznie; dołączył wreszcie swój osobisty, okrutny żal za wrześniową napaść. Krzyczał, kiedy przewoziłam go z sali operacyjnej — w owo niedzielne przedpołudnie!
Korytarze ku radości wszystkich chorych drugiego piętra rozbrzmiewały od Wagnerowych: „Germańcy, psubraty, gizdy przeklęte…!” Wwieziony na swoją salę, sąsiada, pochodzącego gdzieś z Polesia, co było niewątpliwie refleksem jakiejś dyskusji, przywitał gromkim okrzykiem: „Polsza ci nic nie dała, dawać mi kryga, to jo ci zaroz dom!” Słowom towarzyszyło chwycenie opartej o łóżko laski i chęć natychmiastowego wykonania obietnicy; trzeba było tak rozstawić łóżka, aby ramię sprawiedliwości Wagnerowej, uzbrojone w „kryga”, nie dosięgło niefortunnego, stanowiącego absolutny wyjątek, dyskutanta.
Tenże Wagner, przeniesiony, po zlikwidowaniu Szpitala przy ul. Skarbowej, do Szpitala „u Jezuitów”, po zaaresztowaniu mnie przez gestapo, z najzupełniej własnej inicjatywy, o kulach, w samym mundurze, bo jeszcze ani płaszcza, ani protezy nie miał, w 30-stopniowy mroźny dzień wybrał się na Pomorską (siedziba gestapo!), prosić za mną. Pewnie dopiero wtedy „przypomniał” sobie język niemiecki.
Na sali teatralnej — teatralnej, bo takie funkcje spełniała istotnie w Bursie Związku Młodzieży Przemysłowej i Rzemieślniczej im. Ks. Kuznowicza — leżał również ciężko ranny, z nogą w gipsie, Ślązak o nazwisku Czech (imię — ze względu na jego bezpieczeństwo — nie zostało odnotowane w „notatniku” prowadzonym niemal „na żywo” i uszło z pamięci). Figurujący w rejestrach szpitalnych jako szeregowiec, Czech był uczestnikiem powstań śląskich, w stopniu kapitana. Również „w cywilu” prosty górnik, jak Wagner, mówił gwarą śląską, co pewnego dnia doprowadziło do zabawnego nieporozumienia. Dyżury nocne pełniła wtedy siostra od lat pracująca w zawodzie pielęgniarki, z natury, w przeciwieństwie do wszystkich innych sióstr, zarówno zawodowych, jak i ochotniczek, może nieco „oschła”. Cierpiący na swoją ropiejącą „nożka”, co to ani rusz goić się nie chciała, Czech zwrócił się z prośbą o jakąś przysługę — owym serdecznym, w gwarze śląskiej: „Siosczynko!” Pozbawiona widocznie znajomości gwary śląskiej, a może i poczucia humoru, przy tym „dama w wieku”, i mocno „przy kości”, zrozumiała: „Dziewczynko” i zapłonęła niekłamanym oburzeniem, „na co sobie już w tym szpitalu chorzy pozwalają!” A że na sali teatralnej leżały w większości szarże „od końca”, było więc trochę radości.
Pewnego dnia przyszedł do mnie któryś z chorych, by mnie ostrzec przed jednym ze Ślązaków; prosił, bym była ostrożna, bo do tego Ślązaka przyszedł w odwiedziny jego brat… w mundurze niemieckim, pewnie volksdeutsch. Byłam chyba po nocnym dyżurze, toteż bardzo zmęczona, bo dość nieodpowiedzialnie „warknęłam”: „gdyby mój brat wpisał się na volkslistę, to chyba bym go udusiła!” Minęło niewiele czasu, odszukał mnie ów Ślązak (był na sali, na trzecim piętrze), nieprawdopodobnie na mnie rozżalony: „Siostra powiedziała, że udusiłaby mego brata, bo on volksdeutsch. A to nieprawda! On nie volksdeutsch, tylko go przymusowo, jak innych na Śląsku, zabrali do wojska niemieckiego! Wyjaśniłam, że ktoś, kto podsłuchał, podsłuchał źle! Nie mówiłam o jego bracie, ale o moim własnym. Wyraziłam radość z jego oburzenia i wyjaśnień. Że zarówno on, jak ten jego brat byli dobrymi Polakami, najlepszy dowód, iż nie spotkało mnie nic złego; wszak wystarczyłoby taki meldunek przekazać gestapo! Cała ta sprawa znalazła swe odbicie jedynie w tych „rymach”, którymi jeden z szeregowców z trzeciego piętra „opiewał” wszystkie siostry (niektóre strofy „soczystością” określeń przypominały ułańskie „żurawiejki”), a mnie poświęcił ów dwuwiersz:
„Siostra Mianowska, ta jest śmiała,
Ta się nawet volksdeutschów nie bała”
Od owego dnia postanowiłam nie tylko bardziej panować, nawet w chwilach zmęczenia, nad objawianiem swoich uczuć, ale unaoczniłam sobie tragedię Ślązaków przymusowo wcielonych do armii niemieckiej. Niebawem pewien lutowy pogrzeb ukazał mi ten problem w całej, tragicznej jaskrawości. Ale tutaj posłużę się swoim „notatnikiem”:
„Znowu miałam nocny dyżur, ostatniego stycznia 1940 r. Najgorzej tej nocy czul się Krasowski, 40-letni plutonowy rezerwy. Ten też jest bardzo samotny. Nikt z rodziny go nie odwiedza. Bo i jak? Pochodzi spod Zdołbunowa, z miejscowości Bór, a to przecież teraz «po tamtej stronie». Krasowski nie skarży się, nie jęczy, na moje zapytanie, jak się czuje, odpowiada rzeczowo, że noga go boli; zresztą jutro ma być operacja-amputacja, więc chcąc nie chcąc myśli i nie może spać. Zapaliłby sobie chętnie papierosa. Podaję mu ogień, sprawdzam jeszcze raz, czy w kubku jest herbata, zachęcam, by próbował jednak nie myśleć i… zasnąć. Zapewniam, że operacja, jak tyle innych w naszym szpitalu, pójdzie jak najlepiej i jutro o tej porze będzie już wszystko miał za sobą.
Nie myśleliśmy ani on, ani ja, że «jutro o tej porze» Franciszek Krasowski, plutonowy rezerwy, nie tylko amputację nogi, ale całe swoje życie będzie już miał «za sobą». Umarł nazajutrz około godziny 18, nie odzyskując przytomności po przebytej operacji. Chyba dobrze, że odchodził nieprzytomny? To był pierwszy luty 1940 r. Nie leżał na mojej sali, ale na sali, gdzie pracowała również pielęgniarka-ochotniczka, Kasia Zalęska, studentka. Nieoswojona jeszcze z koniecznością umierania siostra Kasia wypłakiwała przy tym »swoim« chorym wszystkie łzy. Ani rusz nie chciała się na tę śmierć zgodzić. Z zapuchniętą od płaczu buzią (ładną buzią!) błagała naszego chirurga, dr Gustawa Nowotnego, by robił jakieś zastrzyki, by przetaczał krew, jej krew, umierającemu, aż sam bezradny dr Nowotny musiał energicznie przywołać siostrę Kasię do porządku. W każdym razie rozpacz siostry Kasi Załęskiej, towarzysząca konaniu samotnego Krasowskiego spod Zdołbunowa, była tak wielka i tak autentyczna, że mogła starczyć za rozpacz licznej i kochającej rodziny.
Na pogrzeb Krasowskiego w dniu 3 lutego 1940 zostałyśmy «wydelegowane» ja i rodzona siostra Kasi, Janka Załęska[3] również pielęgniarka-ochotniczka, obie wyrwane z Montelupich, gdzie osadzono je złapane przy przechodzeniu z «tamtej strony», przez Zygmunta Klemensiewicza, prezesa okręgu PCK i równocześnie dyrektora Ubezpieczalni Społecznej. Janeczka, jak ją najczęściej nazywamy, jest tak jak ja wysoka, tylko w przeciwieństwie do mnie i do rodzonej siostry, Kasi, jasnowłosa. Abyśmy godnie reprezentowały «pielęgniarski polski stan», koleżanki pielęgniarki zawodowe wypożyczyły nam porządne granatowe peleryny, których, jako ochotniczki, nie miałyśmy, a które, niezależnie od względów reprezentacyjnych, okazały się wielce przydatne w ów mroźny dzień. Idąc z Janeczka na cmentarz Rakowicki nie przypuszczałyśmy, że weźmiemy udzial nie w jednym, ale… w dwu pogrzebach, i że ten drugi będzie w swej wymowie jeszcze tragiczniejszy. Przed domem pogrzebowym czekał na trumnę Krasowskiego najskromniejszy, jaki można sobie wyobrazić, »karawan«, po prostu wóz zaprzężony w parę koni; czekała wydelegowana z obozu na Dąbiu grupka przemarzniętych polskich żołnierzy — jeńców, naturalnie »pod opieką« niemieckich wartowników z karabinami na ramieniu. Z naszego Szpitala przybył staruszek, jezuita, ksiądz Jan Sobaś. Z domu przedpogrzebowego wyniesiono trumnę Krasowskiego i drugą trumnę, którą złożono na tym samym wozie, a obok księdza jezuity Sobasia stanął, ku naszemu zdumieniu, ksiądz w mundurze niemieckim. Nasi żołnierze, jeńcy z Dąbia oddali ziemi obie trumny. Okazało się, że ta druga zawierała doczesne szczątki, jak głosiła tabliczka na trumnie, Josefa Muschalika, żołnierza niemieckiego, a raczej ściśle, jak zdołałyśmy się dowiedzieć, Józefa Muszalika, Ślązaka w nienawistny mundur przyobleczonego.
Muszalik, stacjonujący ze swoją jednostką w Krakowie, pokochał jakąś dziewczynę (a może znał ją już przed wojną?). Polkę. Kiedy miano go przenieść na front, w przystępie rozpaczy strzelił do dziewczyny, potem do siebie. Ten drugi strzał był celniejszy, natomiast dziewczyna, wtedy kiedy ziemi krakowskiego cmentarza oddawaliśmy szczątki Józefa Muszlika, walczyła ze śmiercią, podobno w Szpitalu Św. Łazarza.
Wiązankę kwiatów, przyniesioną dla Krasowskiego, podzieliłyśmy na dwie części. Tę drugą złożyłyśmy na grobie Muszalika. Myślałyśmy, że przynajmniej po śmierci dopiął swego: wypuścili go ze swej władzy Niemcy, podrzucając nam jego trumnę; ale dzięki temu w tej ostatniej drodze, z wyjątkiem katolickiego księdza Niemca i wartowników pilnujących jeńców z Dąbia, towarzyszyli mu jednak swoi, polscy żołnierze, polskie pielęgniarki. Polski ksiądz zaintonował mu Salve Regina, a potem wszyscy po polsku odmawialiśmy »Ojcze nasz«, »Zdrowaś Mario« i »Wieczne odpoczywanie«.
Bardzo nas obie z Janka Załęską przejęła ta samotność Krasowskiego, za którego trumną nie szedł nikt z rodziny, i ta tragedia »na szekspirowską« przecież miarę — Muszalika. Było nam tak ciężko na duszy i tak markotnej że, by się nie rozbeczeć (»Polka musi być twarda i dzielna«!), wracając ulicą Rakowicką, w rytmie poleczki, podśpiewywałyśmy sobie »dla kurażu« »W mogile ciemnej śpij na wieki, husia siusia, husia siusia. Choć zamknięte masz powieki, husia siusia, husia susia« itd., a płakać nam się nad tragiczną polską dolą i tak chciało… ale nie płakałyśmy.”
Tyle notatnik. Potem sprawdziłam dane na cmentarzu Rakowickim. Figurował (i chyba to dzisiaj figuruje) tam jedynie zapis: Josef Muschalik, umarł 30 I 1940, pochowany 3 II 1940, i adnotacja: Radf. Ers. Schwadron 8. — i nic więcej, ani wieku zmarłego, ani miejsca ostatniego zamieszkania, nic. Daleko od Krakowa, gdzieś tam w Libii, rozstrzelany Jan Wansky, czyli właściwie Jan Wański, Ślązak w mundur niemiecki przymusowo przyobleczony, jak Muszalik i wielu innych, rozstrzelany za dezercję i chęć przejścia na stronę aliantów, a przypomniany ostatnio przez Hugona Krzyskiego[4], doczekał się przynajmniej sztuki pt. Sprawa nr 113. Kiedy bowiem wojska alianckie i w tym polskie oddziały zajęły opuszczone przez Niemców stanowiska, znaleziono nie zniszczone, snadź w pośpiechu wycofywania się, akta „procesu” owego nieszczęśnika.
Podchorąży Jerzy Laskowski, sam z wykształcenia prawnik, jak poinformował mnie wspomniany Hugo Krzyski[5], w oparciu o owe dokumenty napisał sztukę, właśnie ową Sprawę nr 113. Grał ją Teatr Dramatyczny II Korpusu (między innymi w Taranto we Włoszech) w reżyserii Wacława Radulskiego, z Ludwikiem Lawińskim w roli przewodniczącego sądu, Hugonem Krzyskim jako wysokiej rangi esesmanem, Stanisławem Belskim jako obrońcą z urzędu i Kazimierzem Litnikiem w roli Wańskiego. Sztuka kończyła się wydaniem wyroku skazującego na śmierć przez rozstrzelanie i, jak łatwo się domyślić, wywołała niejeden skurcz serca na widowni, tym bardziej, że fakty przechodzenia Ślązaków wtłoczonych w niemieckie mundury, zwłaszcza we Włoszech, na stronę wojsk alianckich były znane.
Z mogiły Muszalika, czekającego wciąż na swego Laskowskiego, jeśli już nie Szekspira, podobnie jak z mogił tych innych, co długo i cierpliwie bez słowa skargi umierali w szpitalach: na Skarbowej 2/4, przy ul. Kopernika 26 czy w innych szpitalach krakowskich (tych, którzy nie mieli rodzin w tzw. Generalnym Gubernatorstwie, chowano od razu w „mogile zbiorowej”!), nie pozostał ślad nawet w formie imienia i nazwiska umieszczonego na najmniejszym drewnianym krzyżyku!
Tak więc słowa „notatnika pielęgniarki” (może kiedyś uda się go wydać!) i słowa tego artykułu będą jedynym świadectwem, że Ślązak, Józef Muszalik, wiele przecierpiał, zanim rozstał się ze swym krótkim życiem.
***
autorka: Aleksandra Mianowska
Przedruk za: Przegląd Lekarski – Oświęcim 1987 (s. 150-153)
Więcej o autorce: http://krakowianie1939-56.mhk.pl/pl/archiwum,1,mianowska,2278.chtm
[1] Por. A. Mianowska: Szpital jeniecki Polskiego Czerwonego Krzyża w Krakowie. Przegl. Lek. 1985, nr l, s. 72-79.
[2] Por. A. Mianowska: Szpital jeniecki „u Jezuitów” w Krakowie. Przegl. Lek. 1986, nr l, s. 61-71.
[3] Później, w czasie powstania warszawskiego, znana z powstańczej piosenki „sanitariuszka Małgorzatka”.
[4] H. Krzyski: Teatr żołnierski na Bliskim Wschodzie i we Włoszech. Przekrój 1986, nr 2136 (z 18 V).
[5] Relacja ustna H. Krzyskiego z 9 VII 1986 r. Por. też. St. Marczak-Oborski: Teatr czasu wojny. Warszawa 1967, s. 96.
Serdeczne podziękowania dla Pana Janusza Bastera za przesłanie tekstu.