Grupa pracowników Szpitala jenieckiego PCK w Krakowie w Bursie im. ks. Kuznowicza, ul. Skarbowa 2.
Szpital jeniecki Polskiego Czerwonego Krzyża w Krakowie
autor: Aleksandra Mianowska. Przedruk za „Przegląd Lekarski” 1985rok.
Przygotowania służby zdrowia do wojny z hitlerowskimi Niemcami rozpoczęły się w 1937 r. Świadczy o tym m. in. rozporządzenie rady ministrów z dnia 29 stycznia tegoż roku „O przygotowaniu w czasie pokoju obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej”. Wprowadziło ono przymusowe szkolenie drużyn ratowniczych i powołało do współpracy z władzami państwowymi: Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, Związek Straży Pożarnych i PCK. Artykuł 13 tegoż rozporządzenia wezwał PCK do współpracy z władzami w organizowaniu ratownictwa i lecznictwa. Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi zlecono „organizację, tworzenie, szkolenie drużyn ratowniczo-sanitarnych oraz zaopatrywanie ich w środki ratownicze i lecznicze”[1].
Dzięki tej akcji było w Polsce przed 1939 r. „ponad 60 000 tysięcy wyszkolonych ratowników i ratowniczek, zorganizowanych w specjalnych drużynach”. Poza tym PCK dysponował w 1939 r. poważnymi zapasami materiałów sanitarnych i sprzętu technicznego; w 17 okręgach PCK czynne były 342 oddziały, w sumie 1289 placówek przygotowanych do służby społecznej. Przewidywano również, że w wypadku wybuchu wojny Zarząd Główny PCK będzie urzędował w siedzibie rządu RP, która może się zmieniać na skutek wypadków wojennych, natomiast „wszystkie inne placówki PCK miały na wypadek cofania się wojsk i ewakuacji władz cywilnych pozostać na miejscu i pełnić swą służbę”[2].

Bursa Związku Młodzieży Rękodzielniczej i Przemysłowej w Krakowie, młodzież w świetlicy, rok 1932, Źródło NAC, Sygnatura 1-N-2795-3
Atmosferę panującą wówczas w kraju trafnie wyraża rozsyłana masowo przez PCK ulotka następującej treści: „Pamiętaj, że wróg jest pod murami Polski. Kiedy ojciec twój, syn lub brat będzie walczył w szeregach naszego wojska, twoim obowiązkiem będzie nieść pomoc i bronić twego domu; tym pomożesz żołnierzowi polskiemu w walce z, nieprzyjacielem”. W lipcu 1939 r. na zjeździe prezesów i inspektorów okręgowych w Warszawie ustalono, że na wypadek wojny, w razie zarządzonej ewakuacji władzy, placówki PCK powinny pozostać na miejscu.
Dnia 25 sierpnia 1939 r., jak zanotował prowadzący „Diariusz Rezydencji T. J. [Towarzystwa Jezusowego — dop. A. M.] w Krakowie pod wezwaniem św. Stanisława Kostki, ul. Skarbowa 2/4”, Bursa Związku Młodzieży Przemysłowej i Rzemieślniczej im. ks. M. Kuznowicza została przejęta przez władze wojskowe. Ostateczny odbiór przez specjalną komisję nastąpił we czwartek 31 sierpnia. Wieczorem tego dnia przybyła kompania sanitarna[3]. Tenże diariusz informuje zwięźle, że 30 sierpnia, we środę, „odbył się obiad pożegnalny (…). Chłopcy rozjeżdżają się z żalem, niepewni losu”. Ks. Kuznowicz, który był prezesem Związku Młodzieży Przemysłowej i Rzemieślniczej i zarazem superiorem Rezydencji przy Skarbowej, w osobistych notatkach zapisał: „Dnia 28 VIII Rząd Polski Dom Związkowy zamienił na szpital”[4].
Datę pierwszą, tzn. 25 sierpnia, potwierdza również Stanisław Górkiewicz, prowadzący „Pamiętnik związkowy”. Czytamy tam pod tą datą: „Gorączka opanowuje społeczeństwo polskie. Niemiec chce zniszczyć naszą ojczyznę. Konsolidacja narodu nastąpiła zupełna. Do ostatniej piędzi ziemi bronić będziemy Polski i nie damy nic, co nasze. Powołuje wojsko obywateli do służby. Sekr. gen. [sekretarz generalny, Tadeusz Dalewski — dop. A. M.] został powołany do służby. Gmach nasz ma być przeznaczony na szpital. Młodzież opuszcza gmach, by udać się do własnych domów albo na tułaczkę”[5].
Nie można się dziwić, że wybór polskich władz wojskowych padł na Bursę im. ks. Kuznowicza. Ten istotnie imponujący gmach powstał z inicjatywy tego jezuity, zajmującego się od 1906 r. (akcja zapoczątkowana w 1897 przez innego jezuitę, Błażeja Szydłowskiego) młodzieżą terminatorską. Na dwu parcelach, położonych między ulicą Krupniczą a Czystą, ofiarowanych przez miasto, za sprawą głównie prezydenta dr. Juliusza Lea, dla Związku Młodzieży Przemysłowej i Rzemieślniczej w 1912 r., zbudowano po odzyskaniu niepodległości, z funduszów uzyskanych z ofiarności społeczeństwa zarówno w kraju, jak i wśród Polonii amerykańskiej potężny, czteropiętrowy gmach (w 1924 oddano do użytku 1/8 budynku), ukończony ostatecznie w 1929 r. Bursa była przewidziana dla 300 wygodnie rozlokowanych chłopców; prócz pokoi mieszkalnych mieściły się w niej pokoje do gier, biblioteka, sala teatralna i co najważniejsze, własny ośrodek leczniczy. Tak zwana infirmeria zajmowała prawie całe prawe skrzydło parteru, a kierował nią fachowo dr Stanisław Bociański, który cały ten ośrodek zorganizował bezinteresownie; pomocą lekarską służyli również lekarze: dr Adam Kramarzyński, dr Ludwik Wilczyński.
Lecznica, jak ją nazywali związkowcy, posiadała pokój ambulatoryjny, własną apteczkę i obszerną izolatkę na 8 łóżek. Obowiązki pielęgniarek pełniły siostry ze Zgromadzenia Służebniczek NMP. Po doktorze Bociańskim stanowisko lekarza zakładowego objął ulubieniec młodzieży dr Stanisław Haczkiewicz, a w 1936 r. dr Józef Małachowski.

: Bursa Związku Młodzieży Przemysłowej i Rękodzielniczej w Krakowie, 1938 rok, Źródło NAC Sygnatura: 1-N-2799
Kiedy l września Niemcy zaatakowali Polskę wzdłuż całej granicy, a na Kraków spadły o godz. 5,15 pierwsze bomby, przy ul. Skarbowej, w Bursie ks. Kuznowicza działał już Szpital Wojskowy nr 521, gotowy na przyjęcie pierwszych rannych. W miarę cofania się armii polskiej na wschód ewakuowano władze wojskowe i cywilne. I tak np. opuścili Kraków wraz z wojskiem, każdy ze swoim zespołem operacyjnym, dyrektor kliniki chirurgicznej UJ, prof. dr Jan Glatzel i doc. dr Stanisław Nowicki (wtedy to przyszedł z pomocą prof. dr Maksymilian Rutkowski: dnia 4 września objął stanowisko kierownika kliniki chirurgicznej)[6].
Wobec wybuchu wojny, jak pisze w swych nie opublikowanych wspomnieniach zastępca prezesa krakowskiego oddziału PCK, płk Stanisław Plappert, PCK stanął przed następującymi zadaniami: „przeprowadzenie mobilizacji, zaspokojenie licznych uchodźców ze Śląska, przejęcie szpitali, pomoc własnym żołnierzom”. Mobilizacja, jak stwierdza dalej Plappert, została przeprowadzona „w porządku”, wystawiając 12 drużyn ratowniczo-sanitarnych, 5 punktów odżywczych, 2 kolumny sanitarno-dezynfekcyjne[7].
Zgodnie ze wspomnianymi na początku ustaleniami prawnymi, wobec opuszczenia Krakowa przez wojska polskie w dniu 3 września, PCK przejął następnego dnia Szpital Wojskowy nr 521 w gmachu Bursy ks. Kuznowicza. „Lekarzem, który szpital ten PCK przekazał dr. Małachowskiemu [a więc lekarzowi zakładowemu Bursy — dop. A. M.] był dr Uhma” — notuje płk Plappert. W budynku Bursy przebywał wciąż prezes Związku i superior Rezydencji ks. M. Kuznowicz i jemu zapewne zawdzięczać należy, że zaprzyjaźniony dr Stanisław Bociański zjawił się w Krakowie i objął stanowisko dyrektora szpitala przejętego przez PCK. PCK zajął się uzupełnieniem wyposażenia „swojego” szpitala, a wybitną pomoc, jak pisze Plappert w swym rękopisie, okazała w tym względzie Ubezpieczalnia Społeczna i Szpital im. Narutowicza, co było tym łatwiejsze, że prezesurę krakowskiego oddziału PCK sprawował Zygmunt Klemensiewicz, równocześnie od listopada 1934 r. dyrektor Ubezpieczalni. Zresztą Zygmunt Klemensiewicz z chwilą ewakuacji władz z Krakowa samorzutnie podjął starania o zaopatrzenie szpitali w ogóle, a przede wszystkim Szpitala PCK przy ul. Skarbowej, gdzie już od 1 września umieszczano rannych i chorych żołnierzy, a od 4 września również wyewakuowanych z V Okręgowego Szpitala Wojskowego przy ul. Wrocławskiej.
6 września o godzinie 6 rano stanęły na mostach krakowskich oddziały niemieckie, zmotoryzowane patrole obsadzały wyloty ulic karabinami maszynowymi, na murach miasta pojawiły się afisze w języku polskim i niemieckim grożące karą śmierci „za wrogie działania przeciw wojsku niemieckiemu i akty sabotażu” i następne, zakazujące „opuszczania domów od 18.30 do 5. rano bez specjalnych upoważnień”. Na liście 25 zakładników mających „zabezpieczyć” przemarsz wojsk niemieckich znalazły się m. in. nazwiska Zygmunta Klemensiewicza i płk. Stanisława Plapperta. Bezpośrednio po wkroczeniu wojsk okupacyjnych została zarządzona ewakuacja Szpitala im. Narutowicza.
Maleńkim szczęściem w tym ogromie nieszczęść był fakt, że Kraków zajęły wojska pochodzące z Austrii i że Plappert, zastępca prezesa oddziału krakowskiego PCK, ur. w 1888 r., był oficerem armii austro-węgierskie j w okresie pierwszej wojny światowej, toteż łatwiej było mu dotrzeć np. do niemieckiego szefa sanitarnego i uzyskać przedłużenie terminu ewakuacji szpitala im. Narutowicza, pomoc w środkach transportowych dla przewozu chorych do szpitala św. Łazarza itd. Przy tej okazji niektóre urządzenia z najlepiej na terenie Krakowa wyposażonego szpitala Ubezpieczalni przeszły do Szpitala PCK na Skarbową. Co więcej, gen. Herbert, komendant wojskowy, były rotmistrz 3 pułku strzelców stacjonowanych przed pierwszą wojną w Krakowie, okazał się znajomym płk. Plapperta z owych czasów i o nim Plappert zapisał w swych wspomnieniach: „On dużo mi pomógł w sprawie szpitala PCK”. W innym miejscu napisał, że dzięki swej „przeszłości” oficera austriackiego udało mu się „niejedno uzyskać dla naszych oficerów i żołnierzy i niejeden uszedł [scil. uniknął — dop. A. M.] pobytu za drutami”. W dniu 6 września ze Szpitala Ubezpieczalni przeszła do szpitala PCK córka Zygmunta Klemensiewicza, dr Jadwiga Beaupré.
W tym pierwszym okresie, kiedy do szpitala napływały transporty rannych wziętych do niewoli, a Niemcy nie mieli jeszcze ich dokładnej ewidencji, Szpital PCK pod dyrekcją dr. Bociańskiego cieszył się nawet względną swobodą. Do utworzonego w Krakowie, w koszarach 20 pułku piechoty, obozu jeńców wolno było odwiedzającym przychodzić codziennie, kobietom bez ograniczeń, mężczyznom za przepustkami w postaci czerwonych krążków. Komendantem obozu, jak wspomina płk Jan Kamiński[8], był austriacki major w starszym wieku, bez oka, które stracił w czasie I wojny światowej. Posterunki były nieliczne i głównie przy wejściach, możliwości ucieczki w przemyconych przez odwiedzające kobiety płaszczach cywilnych duże i często wykorzystywane. Zygmunt Klemensiewicz i dr Jadwiga Beaupré przyjeżdżali sanitarką po chorych jeńców i przewozili ich na Skarbową.
Tłumaczem komendanta obozu (do dzisiaj pamięta go doskonale dr Beaupré) był pochodzący z Krakowa i znający znakomicie język niemiecki, sam również jeniec, major Fieldorf. On to pewnego dnia zapewnił płk. Kamińskiego, że jest ciężko chory na serce i płuca i musi stanąć przed lekarską komisją obozową. Składała się ona z dwu lekarzy Polaków i jednego Niemca. Badali go, jak wspomina płk Kamiński, lekarze Polacy i wyniki zakomunikowali lekarzowi niemieckiemu. W efekcie, tego samego dnia płk Kamiński odjechał sanitarką do Szpitala PCK na Skarbową. W tym okresie nie było jeszcze warty na bramie, na parterze mieścił się punkt informacyjny PCK, gdzie z konieczności przewalały się tłumy ludzi poszukujących swoich bliskich. Stwarzało to znowu możliwości samorzutnego opuszczenia szpitala. Od oficerów wymagano złożenia „przyrzeczenia” na piśmie, że nie będą próbowali uciekać.

dr Jadwiga Beaupre
Kiedy w dniu 6 listopada 1939 r. pojawiła się w Szpitalu PCK komisja niemiecka, by wyselekcjonować jeńców do obozów w Niemczech, i zdołała „obrobić” dwa piętra, do pokoju na IV piętrze, gdzie leżał płk Kamiński, weszła dr Beaupré, której opiece podlegała ta sala, i położyła na jego łóżku owo podpisane „przyrzeczenie”, ale i… adres swego mieszkania. Kamiński, który już przedtem, dzięki pomocy swego znajomego, zdołał się zaopatrzyć w cywilne ubranie, kurtkę, trzewiki, tego samego dnia wyszedł ze szpitala wieczorem z częścią służby szpitalnej, udając się bezpośrednio do mieszkania państwa Beaupré, gdzie korzystał z gościnności przez tydzień aż do dostarczenia mu „lewych papierów”. Przypadek płk. Kamińskiego nie był jedynym. Duże możliwości ucieczki dawało wyjście przez pomieszczenia Rezydencji ojców jezuitów, gdzie do 14 października mieszkał wciąż ks. Kuznowicz, a potem bezpośrednio ojciec Jan Sobaś i brat Kula.
W innym wypadku porucznikowi rez. 6. pułku artylerii lekkiej Kazimierzowi Biernackiemu, który dostał się do niewoli 19 września na terenie Zamojszczyzny i po krótkim pobycie w obozie w Bochni został przewieziony do Krakowa do obozu w koszarach 20. pułku piechoty, PCK wydał zaświadczenie z datą: 5 września 1939, że jest zatrudniony w charakterze pracownika administracyjnego w PCK Kraków. Zwolniony dzięki temu, pracował istotnie w owym punkcie informacyjnym, mieszczącym się, jak wspomniano, na parterze w gmachu Bursy im. Ks. Kuznowicza, a potem w kancelarii Szpitala.
Te sielankowe — rzec można — stosunki dość rychło się skończyły. 14 października został aresztowany przez gestapo, które już zdążyło rozwinąć swoją działalność, ksiądz Kuznowicz. Sekretarz Związku, Stanisław Górkiewicz, w „Pamiętniku związku” zapisał: „Zaaresztowano i naszego ukochanego Prezesa O. M. J. Kuznowicza, trzymając go w areszcie od dnia 14 do 24 października 1939 r.”[9]. „Wyrwanie” z Montelupich zawdzięczał ks. Kuznowicz w dużej mierze dr. Bociańskiernu, który, jak wolno przypuszczać, mógł skorzystać z jakichś możliwości i znajomości swojej żony, rodowitej Niemki. Po powrocie z Montelupich ks. Kuznowicz zniknął z Krakowa i do końca okupacji ukrywał się na Podkarpaciu, do ostatniego dnia życia interesując się gorąco sprawami gmachu, który powstał dzięki jego żarliwej chęci niesienia innym pomocy. Zmarł 26 marca 1945 w Czarnym Potoku (obecnie woj. nowosądeckie). Po aresztowaniu ks. Kuznowicza obowiązki kapelana Szpitala PCK spełniał 66-letni ojciec Sobaś.
27 października nastąpiło oficjalne utworzenie — zgodnie z wcześniejszymi dyrektywami — tzw. Generalnego Gubernatorstwa. Na jego obszarze, prócz Zarządu Głównego PCK w Warszawie, czynne były zarządy okręgowe w Warszawie, Kielcach, Krakowie, Lublinie oraz 106 oddziałów powiatowych i miejskich. Zaczął się tworzyć „nowy ład”. Tego samego 6 listopada, kiedy zjawiła się w Szpitalu PCK komisja niemiecka, o której pisze w swych wspomnieniach płk Kamiński, nastąpiło słynne aresztowanie profesorów, podstępnie zwabionych do gmachu Uniwersytetu Jagiellońskiego.
10 listopada „na skutek wypadków od PCK niezależnych — jak zapisał wzruszająco płk Plappert — szpital przeszedł pod zupełny zarząd i zaopatrzenie władz wojsk niem., przy czym władze te uznały własność PCK i pozostawiły Szpitalowi temu jego poprzednią nazwę aż do czasu jego ostatecznej likwidacji”. Tego samego dnia jako zakładnik przed przypadającym w dniu 11 XI świętem państwowym polskim został zaaresztowany Zygmunt Klemensiewicz. Wrócił „po usilnych staraniach”, jak pisze Plappert, 24 grudnia, z „łyżką w butonierce”, jak wspomina córka, dr Jadwiga Beaupré.
W związku z przejęciem szpitala przez wojskowe władze niemieckie usunięty został wspomniany już punkt informacyjny PCK, działający następnie w siedzibie PCK przy ul, Pierackiego 19. „Szpital PCK względnie szpital wojskowy 521” (niemiecka pieczątka: Kriegsgefangenenlazarett] został zamknięty, przy wejściu, wewnątrz, umieszczono wartownię (komendant: Tewes). Każdy wchodzący łącznie z pielęgniarkami był kontrolowany, czy przypadkiem nie przemyca cywilnego ubrania. W nocy wartownik krążył niestrudzenie wzdłuż gmachu budynku od ulicy Krupniczej do rogu ulicy Czystej i z powrotem. Codziennie wieczór, aż do likwidacji Szpitala, komendant warty przeprowadzał imienną kontrolą chorych w każdej sali. Tylko do izolatki, mieszczącej się na III piętrze, za salą chorych (przeważnie wypadki róży przyrannej), wartownicy woleli przezornie nie wchodzić i zadowalali się stwierdzeniem siostry-pielęgniarki.
Dyrektorem polskim Szpitala PCK został na prośbę płk. Plapperta dr Bronisław Hackbeil, człowiek wielkiej dobroci i patriotyzmu. Niezależnie od polskiego dyrektora — lekarza, od 10 listopada został wyznaczony lekarz niemiecki z niemieckiego szpitala wojskowego, mieszczącego się przy ul. Wrocławskiej, a komendant tegoż szpitala był zwierzchnikiem naszego szpitala jenieckiego. W pierwszych dniach listopada wrócił do Krakowa ze swoim zespołem operacyjnym doc. dr Stanisław Nowicki, a ponieważ Niemcy nie pozwolili mu na objęcie oddziału, którego był w klinice ordynatorem, przeszedł do Szpitala PCK na stanowisko naczelnego chirurga.
Kiedy na początku 1940 r. przestał pracować w Szpitalu PCK doc. dr Nowicki, jego funkcję przejął dr Gustaw Nowotny. Prócz niego pracowali chirurdzy: ppłk dr Stanisław Kostarczyk, dr Roman Kamiński, dr Tadeusz Kowarzyk ze Lwowa, który jako chirurg-ginekolog musiał się nieco „przestawić” i wyspecjalizował się m. in. w „zakładaniu gipsów”. Lekarzem, również ze Lwowa, ale internistą był Jarosław Matkowski; opiekę internistyczną sprawowali także wspomniana już dr Jadwiga Beaupré, mjr dr Tokarz, płk dr Władysław Gergovich, dr Józef Małachowski, który był w tym okresie Ukraińcem, zachowującym się zresztą najzupełniej poprawnie, podobnie jak drugi Ukrainiec, dr Łemiszka.
Od 4 września pracował również absolwent medycyny Józef Adamczyk oraz studenci po III roku medycyny UJ Stanisław Kłodziński i Janina Pigoniówna. Stanisław Kłodziński działał głównie w zakresie spraw administracyjno-gospodarczych, a Janina Pigoniówna, która miała poza tym ukończoną warszawską Szkołę Pielęgniarek, spełniała funkcje instrumentariuszki; pod jej szczególną pieczą pozostawała sala opatrunkowa, narzędzia chirurgiczne itp. Ona również, wraz z lekarzem dyżurnym, w chwilach wolnych od zabiegów operacyjnych działała na sali opatrunkowej, gdzie frekwencja była niemal nieprzerwana. Chorzy wyjątkowo cenili sobie jej sprawne a delikatne ręce. Prócz tego w określonych dniach i godzinach przychodzili lub przyjmowali chodzących w swych gabinetach lekarze specjaliści: laryngolog płk dr Walenty Popek i okulista major dr Ignacy Chrzanowski. Jako konsulent w sprawach internistycznych był wzywany dr Henryk Biernacki. Przychodziła również jeszcze w grudniu 1939 r. lekarka-neurolog, Wanda Zglińska.
Codziennie ze Szpitala na Wrocławskiej przyjeżdżał wyznaczony „do opieki” lekarz niemiecki. W okresie, w którym pisząca te słowa pracowała jako pielęgniarka-ochotniczka w Szpitalu na Skarbowej, tzn. od 9 grudnia 1939 r. funkcję tę spełniało czterech lekarzy niemieckich. Pierwszy — to ten, który nie ukrywał za bardzo swego nieukontentowania z losu, który mu przypadł w udziale, przyjechał bowiem ze Stanów Zjednoczonych Ameryki w odwiedziny do Vaterlandu i… został zmobilizowany. To on — w czasie wizyty na widok przywiezionego do nas z kliniki żołnierza Żyda, mającego nieprawdopodobne odleżyny i niemal zupełny zanik mięśni pośladków, spowodowany kilkumiesięcznym leżeniem na wznak — odczytując jego nazwisko: Hochzeit (po polsku: Wesele), nie powstrzymał się od ludzkiego odruchu i z pełnym goryczy uśmiechem powtórzył kilkakrotnie: „Wirklich (rzeczywiście) Hochzeit!”. Również w okresie jego „zwierzchnictwa” uciekł ze Szpitala PCK, zsunąwszy się z okna pierwszego piętra po sznurze, jedyny w stanie chorych lotnik, ppor. Feliks Szyszka; zdarzyło się to 5 stycznia 1940 r. o godz. 5.55 rano[10]. W ,,odwecie” zabroniono ofiarnym paniom, które pomagały pielęgniarkom w roznoszeniu podwieczorków, przychodzić do Szpitala i o tym „novum” ów lekarz niemiecki osobiście, zresztą w języku angielskim, informował Pelagię Potocką.
Jak wolno przypuszczać, z powodu tej ucieczki został przydzielony inny lekarz niemiecki. Ten zapisał się w pamięci pracowników Szpitala jako zwolennik zmian „organizacyjnych”. Polecił chorych porozmieszczać w salach według miejsc zranienia, a więc: „ręce” osobno, ,,nogi” osobno itd. Było to połączone dla pielęgniarek z nowym dźwiganiem rannych na noszach z piętra na piętro (windy nie było), z sali na salę, dla chorych zaś z nowym a niepotrzebnym cierpieniem, jakie powoduje, choćby najdelikatniejsze, przenoszenie ciężko rannych. A była jeszcze i psychiczna strona zagadnienia: chorzy zdążyli się już przyzwyczaić do sali, do swoich sióstr i całego otoczenia. Np. kapral Pietrzak zapowiedział krótko: „Jak mnie przeniesiecie, umrę na tamtej sali”. I rzeczywiście, dotrzymał przyrzeczenia.
Na szczęście ów lekarz o ,,przerostach organizacyjnych” niedługo pobył w Szpitalu PCK. Po nim nastał znakomity chirurg, nieprzeciętny człowiek i humanista (malował, grał na fisharmonii w zakładowej kaplicy), a przy tym bardzo i jak rzadko Polakom życzliwy, wiedeńczyk, dr J. Riese. Właściwie przez całe dnie niemal przebywał on na Skarbowej w towarzystwie lekarzy polskich; urządzał pogadanki, pokazy ze stosowaniem hipnozy itd. Cieszył się zaufaniem naszych lekarzy; dość powiedzieć, że dr Beaupré przynosiła mu i tłumaczyła wiadomości z naszych konspiracyjnych gazetek.
Dr Riese wprowadził również szereg „nowości”, ale, jak się okazało, dla chorych wielce korzystnych. Na przykład gdy dotychczas rany bandażowano, i to obficie, materiałów opatrunkowych bowiem było pod dostatkiem, dr Riese w wypadkach, w których to było możliwe, kazał rany tylko zakrywać sterylnym gazikiem; „rana musi oddychać” — mawiał. Ropiejących, a było ich w każdym razie całe drugie piętro, kazał codziennie kąpać w wannie z ciepłą wodą, oczywiście z dodatkiem nadmanganianu potasu. Na szczęście na początku 1940 r. urządzono łazienki na II piętrze (dotąd była sala z dobrze rozplanowanymi umywalkami i prysznice w suterenie). Codzienne kąpiele ropiejących — to dla pielęgniarek był trud niemały, ale ten zespól — wzorowy, jeśli chodziło o dobro chorych — nie żałował wysiłku. Efekty były znakomite i dodawały sil. Riese wprowadził również „milczące operacje” — bez jednego słowa. Z towarzyszącym mu zespołem, operacyjnym i instrumentariuszką Janiną Pigoniówną znakomicie porozumiewał się — bez słów.
Zamiast, jak dotychczas, chust-kompresów nakładanych na twarz, wprowadził maseczki zasłaniające usta i nos. Na wzór maseczki przywiezionej przez Riesego z Wiednia „produkował” dalsze — po odmyciu emulsji z płyt rentgenowskich — zatrudniony zasadniczo w kancelarii, poza tym „nadworny fotograf szpitalny”, wspomniany już Kazimierz Biernacki. On to również — wobec tego, że na sali operacyjnej nie było właściwej lampy, tylko zwykła wisząca, „do ściągania”, z dużym talerzem — w czasie zabiegu, stojąc za, wbrew nazwisku, niewielkiego wzrostu doktorem Riesem, trzymał w wyciągniętych rękach ową lampę, skierowaną troskliwie na pole operacyjne.
Przeprowadzone przez Riesego operacje były z reguły udane. Zawdzięczać to należało chyba w dużym stopniu i temu, że jeśli sprawa nie wymagała szybkiej interwencji, dr Riese polecał przygotowywać chorego zarówno psychicznie, np. do amputacji nogi, jak i poprzez intensywne, dodatkowe odżywianie. A trzeba przyznać, że wyżywienie chorych było zupełnie wystarczające; kuchnię przy pomocy dziewcząt prowadziły bardzo rzetelnie siostry, zakonne; respektowano diety, nie podając np. margaryny, tylko masło. Jak wynika ze wspomnianego już artykułu prof. Kostrzewskiego, ponieważ w klinice chirurgicznej leżeli również ranni polscy żołnierze, „pewien rodzaj nadzoru nad nią roztaczał wojskowy lekarz niemiecki dr Riese. Odwiedzał on tylko polskich żołnierzy, a nie innych chorych. Zachowanie się dr. Riesego było bez zarzutu. Skwapliwie korzystał z każdej sposobności, by mógł się przyglądać zabiegom, które wykonywał prof. Glatzel. Nie taił swego podziwu dla operatora”[11].
Po dłuższym czasie rozeszła się w Krakowie wieść, że dr Riese został osadzony w obozie koncentracyjnym i że tam zmarł. Tak w swoich pisanych po wojnie wspomnieniach pisze również płk Plappert. Druga część wersji okazała się nieprawdziwa. Przejeżdżająca przez Wiedeń lek. Janina Pigoniówna-Biernacka w 1960 r. skomunikowała się z dr. Riesem. Jego nazwisko w książce telefonicznej było już opatrzone tytułem profesora.
Po odwołaniu dr. Riesego mniej więcej późną wiosną czy z początkiem lata 1940 r. czwartym i ostatnim lekarzem niemieckim był dr Liebl aż do zlikwidowania Szpitala PCK. Stosunek jego do lekarzy i do chorych był poprawny, obowiązki lekarza chirurga Liebl wypełniał bez zarzutu, ale o zażyłości z polskimi lekarzami, o jakiej można mówić w wypadku dr. Riesego, nie było już mowy.
Oddanemu chorym bez reszty zespołowi lekarskiemu sekundował równie dzielnie zespół pielęgniarski. Aby należycie ocenić pracę tego wyłącznie kobiecego zespołu, trzeba podać lalka uwag o „rozplanowaniu” samego Szpitala.
Na pierwszym piętrze mianowicie mieściła się sala teatralna, ta, którą poświęcił uroczyście w dniu 3 maja 1931 roku ks. Kuznowicz i w której na otwarcie zagrano sztukę H. Zbierzchowskiego „Serce matki”; obecnie scena była zasłonięta kurtyną, wokół półokrągłej sali stały łóżka (chirurgia), przez środek dwa rzędy łóżek (interna i chirurgia). Balkon teatralny został wykorzystany na magazyn mundurów i marnego dobytku chorych z tej sali. Leżały tu „szarże od końca”: podchorążowie, podporucznicy, porucznicy i tylko dwu kapitanów, w tym jeden powstaniec śląski, górnik, który się na szczęście do swojego stopnia nie przyznał. Drugie piętro zajmowali najciężej ranni — i słusznie, bo tutaj mieściła się sala opatrunkowa, sala operacyjna, a potem łazienki. Na opatrunki przewoziło się chorych z II piętra na wózkach, z III i IV znosiło na noszach, starając się zachować rytmiczny krok, by nie powodować bolesnych wstrząsów. Pracę tę wykonywały siostry, czasem pomagała sprzątająca sale Marysia. (Na trzecim piętrze porządki należały do wyleczonego żołnierza, pochodzącego skądś z Wileńszczyzny, o charakterystycznym nazwisku: Antoni Osioł). Kiedy przyjeżdżały transporty chorych ze szpitali prowincjonalnych, np. z Zamościa czy Biłgoraja, Niemcy, choć była zima wyjątkowo ciężka, spiesząc się, nosze z chorymi ustawiali po prostu na ulicy Skarbowej. Nosili wtedy świeżo przybyłych nie tylko trzej sanitariusze, ale i co silniejsze siostry.
Na drugim piętrze była również mała sala o trzech łóżkach. Tam leżeli ci najtragiczniejsi, najbliżsi odejścia: red. dr Warchałowski, Broll i ppor. Ignacy Socha, Ten, wbrew logicznym przewidywaniom, po przeszło rocznej walce ze śmiercią, po likwidacji szpitala, przewieziony do kliniki, wyszedł z niej ostatecznie zdrowy — z nogą usztywnioną w stawie biodrowym.
Na trzecim piętrze prócz wielu innych sal mieściła się najbardziej nasłoneczniona, z widokiem na kopiec Kościuszki i zarazem najsmutniejsza — sala chorych na gruźlicę. Opiekował się nią dr Łemiszka. Ale i na czwartym piętrze, na samym krańcu, przy ul. Czystej, była jednoosobowa izolatka, w której umierał w trudnym do zniesienia zaduchu rozpadających się płuc żołnierz z amputowaną ręką. Znajdowała się również — w myśl zasady divide et impera — sala przeznaczona dla Ukraińców; nie było ich wielu, a Białorusini nie chcieli leżeć z nimi, tylko z Polakami. Byli oni traktowani przez zespół lekarski i pielęgniarski z taką samą serdecznością, jak wszyscy. Różnica polegała tylko na tym, że w okresie Wielkanocy dr Łemiszka i siostra Chrystyna (Krystyna), Ukrainka, podchodzili do każdego Ukraińca i zgodnie z obrządkiem greckokatolickim wymieniali pocałunek i słowa (po ukraińsku): „Chrystus zmartwychwstał”.
Przełożoną pielęgniarek była siostra Maria Gnojkowa, osoba z gruntu dobra, ludziom, a zwłaszcza chorym żołnierzom bezwzględnie życzliwa. Poza tym ton pracy nadawały wychowanki Uniwersyteckiej Szkoły Pielęgniarek i dyrektorki tejże szkoły, Anny Rydlówny, siostry Monika Iskrzycka i Marta Gałeczko. Nie ustępowała im ani fachowością, ani żarliwością patriotyczną starsza od nich, pochodząca „z Wilna”, pielęgniarka Szpitala Wojskowego Justyna Juchniewicz, ani pracująca, podobnie jak siostra Monika, na II piętrze, przy najciężej chorych, siostra Helena Sudzikówna, czy siostra Zofia Purchla z III piętra, czy Maria Lauerówna, zwana „lekarstewko” przez chorych, bo, pewnie dlatego, że pracowała w sali gruźlików, starała się tymi zdrobnieniami okazać swoją troskliwość i serdeczność, czy Zofia Szlakówna, Błońska, Fedeczko, których imion nie udało się ustalić, i wreszcie przybyła z transportem z Zamościa, przywiezionym przez dr. Szebestę, siostra Felicja Makowska. Była również pełniąca tylko obowiązki nocnej dyżurnej siostra Olszewska, która najpewniej na początku 1940 r. przestała pracować. Pracowały nadto pielęgniarki-ochotniczki; prócz piszącej te słowa rodzone siostry Kasia i Janka Załęskie (wyciągnięte przez „dobrego pana”, jak nazywały Zygmunta Klemensiewicza, z Montelupich, gdzie dostały się złapane przy przechodzeniu z terenów wschodnich), Iwona Szafranowa, która od wybuchu wojny pełniła obowiązki siostry PCK w Gdyni, Róża Nowotny, siostra dr. Nowotnego, i wreszcie wspomniana Ukrainka, Krystyna, której nazwiska też nie udało się ustalić.
Do wiosny 1940 r. pielęgniarki pracowały od 6. rano tak długo, jak to było potrzebne, bez żadnych dni wolnych. Czynności takie, jak mycie chorych, rozdawanie posiłków, prześcielanie łóżek, podawanie kaczek i basenów spełniały siostry. Basenów i kaczek nie wolno było trzymać w sali, leżały w toaletach w roztworze sublimatu. O podanie basenu czy kaczki nie trzeba było się upominać — siostry same pytały, czy są „jakieś zamówienia”. Codzienne nacieranie chorych, czy jak np. w sali „wyciągowców” „rotacyjne” kąpiele w łóżku należały również do sióstr, a nie tylko opatrunki w sali, zastrzyki czy podawanie lekarstw. Personel pielęgniarski, jak i pomocniczy, bezwzględnie przestrzegał zachowania ciszy nie tylko po zgaszeniu świateł, ale w ciągu dnia również; żadnych hałasów na korytarzach, żadnego trzaskania drzwiami, na nogach pantofle nocne, długie śnieżnej białości fartuchy, gładko zaczesane włosy i cienia dymu z papierosów z dyżurki pielęgniarek, w której nie było czasu na przesiadywanie. Nic więc dziwnego, że chorzy, którzy wcześnie dostali się do Szpitala na Skarbową, nawet po roku leżenia nie mieli odleżyn.
Dyżury nocne najpierw miała, w każdym razie w „sali teatralnej”, siostra Olszewska, a później pełniły w całym Szpitalu nocny dyżur dwie siostry. Jedna brała I i II piętro, druga III i IV. Ponieważ dzwonków przy łóżkach nie było, dyżurne z małymi latarkami na baterię, zawieszonymi na piersiach (światło w nocy paliło się tylko na korytarzach) krążyły niestrudzenie od sali do sali, czuwając nad chorymi. Poprawiały poduszki, podawały lekarstwa, herbatę, dawały zastrzyk uśmierzający ból, za zezwoleniem dyżurującego lekarza, a czasem po prostu dobrym słowem wyszeptywanym po cichu, by nie przeszkadzać innym, pomagały znosić cierpienia. Po takiej nocy przysługiwał wolny dzień.
W szpitalu na Skarbowej był jeszcze i ten chwalebny obyczaj: kiedy zbliżał się stan agonalny, siostry zabierały chorego niby w celu zmiany opatrunku; w istocie wywoziły go do osobnej, pustej sali i tam jedna zostawała przy chorym, by mu towarzyszyć do ostatniego jego oddechu. Kiedy otwierały się oczy umierającego, oczy przeważnie zupełnie przytomne, widział, że nie jest sam, że czuwa przy nim ktoś obcy, ale przecież bliski.
A byli wśród nich i tacy, pochodzący z kresów wschodnich czy Pomorza, którzy od początku wojny nie widzieli nikogo z rodziny i nie mieli od swoich żadnej wiadomości. Jedynie chorych na gruźlicę nie wywoziło się, bo tu zastosowanie pretekstu „zmiany opatrunku” przeważnie w grę nie wchodziło.
Siostry starały się nie tylko spełniać jak najlepiej swoje pielęgniarskie obowiązki, lecz także wpływać i na stan psychiczny chorych, zgnębionych własnym cierpieniem, okaleczeniami, amputacjami, ale i losem kraju. Stąd też, jak to systematycznie czyniła pisząca te słowa, w czasie porannego mycia czy kąpieli w łóżku przekazywało się najświeższe wiadomości, zaczerpnięte z konspiracyjnej prasy, zaprawione szczyptą otuchy, nawet w dniu zajęcia Paryża przez Niemców.
Stan chorych (przy pełnej obsadzie 400 łóżek) ulegał częstej fluktuacji: wyleczonych, może nawet podleczonych kierowano do koszar „na Dąbiu”, a stamtąd, po skompletowaniu odpowiedniej ilości, wysyłano do obozów w Rzeszy. Tak więc ten szpital miał i tę charakterystyczną cechę, że chorzy chcieli w nim pozostawać nie jak najkrócej, ale jak najdłużej. Każdy taki transport napełniał smutkiem, ale na zadumę nad losami ludzkimi, może na szczęście, nie było czasu, bo przychodziły nowe transporty ze szpitali prowincjonalnych i nimi trzeba się było zająć z równą serdecznością. Szpital jeniecki miał jeszcze jedną cechą charakterystyczną: siostry pielęgniarki nie znały „w ząb” języka niemieckiego, nawet jeśli, jak siostra Iskrzycka czy Gałeczko — Ślązaczki, mogły się nim posługiwać bez trudności. Zdarzyło się nawet kiedyś, że pilnie szukający chorego o nazwisku Bodak, pracownik kancelarii, Niemiec, podobno w cywilu student uniwersytetu, nie znając z zaproponowanych mu ani angielskiego, ani francuskiego, zdecydował się na… łacinę: Ubi est dominus Bodak? Oczywiście otrzymał odpowiedź w tym samym języku, a siostry miały trochę uciechy.
Jednakże metoda sióstr: „nie rozumiem”, stosowana zresztą powszechnie przez mieszkańców Krakowa, nie mogła obowiązywać personelu polskiego zatrudnionego w kancelarii i administracji szpitala pospołu z Niemcami, Austriakami (w tym np. Biza, znany piłkarz). Nie mogła się również stosować do tych metod siostra Irena Bornstein (Bornstajn?), która, zapewne dzięki towarzyskim kontaktom z Niemcami pracującymi w administracji szpitala, mogła załatwić wiele spraw dla dobra instytucji i ludzi. Ona to wyciągnęła z Montelupich jako niezbędnego dla Szpitala szofera Kazimierza Kozłowskiego (obok niego pracował jako szofer Rychlik, imienia nie zdołano ustalić), a zaaresztowanemu Zygmuntowi Klemensiewiczowi w dwie godziny po fakcie, jak pisze płk Plappert, potrafiła dostarczyć lekarstwo jako znak, że o nim pamiętają. Niemniej siostry nie były zachwycone, kiedy przed drzwiami jej pokoju (mieszkała w Szpitalu) widziały rano opróżnione butelki (nie z mleka). Nie rozumiały wtedy, że siostra Irena prowadziła również ryzykowną grę o życie, będąc z pochodzenia Żydówką. Z tego powodu zapewne dla Niemców nazywała się: „Broneg” i takie nazwisko zanotował Plappert.
Do obowiązków sióstr tego jedynego w swoim rodzaju Szpitala należało również zwalnianych do „cywila” inwalidów jak najprzyzwoiciej odziać. Były w magazynie szpitalnym przekazane przez PCK ubrania z darów społeczeństwa, ale trzeba je było wielokrotnie naprawić, dopasować, artystycznie przycerować, odprasować itd. Na to poświęcało się tak zwane „wolne”, wprowadzone w szpitalu wiosną 1940 r.
Funkcjonowała tam również wielce potrzebna i przydatna, istniejąca niemal od pierwszych dni, kantyna prowadzona przez oddane sprawie żołnierzy Olgę Jezierską i Teresę Sikorską, od początku wojny bardzo aktywną działaczkę PCK. W kantynie można było znaleźć nie tylko artykuły potrzebne chorym, jak mydła, kremy, przybory do golenia itp. oraz przysmaki uzupełniające czy urozmaicające szpitalne wyżywienie, ale i słowa otuchy, życzliwości, a gdy trzeba było, jak ze strony Teresy Sikorskiej, pomoc i opiekę.
W kotłowni pracował, jak za czasów Bursy, mistrz palacz, zwierzchnik tego zespołu Wawrzyniec Rajewski i podlegający mu mechanik konserwator Tadeusz Łabuś, Stanisław Nagwizda i wreszcie ten, który spalił kule inwalidzkie ppor. Szyszki natychmiast po jego ucieczce, Łojek (imienia nie udało się ustalić), co samo już świadczy o postawie tych ludzi.
Usystematyzowany rytm gorliwej pracy szpitalnej przerywały wizyty niemieckich komisji lekarskich przykrym zgrzytem, gdyż zwykle następowały po nich transporty do obozów. Inny charakter miała wizyta przedstawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z Genewy w czerwcu 1940 r., którą niewątpliwie Niemcy chcieli wykorzystać do swoich propagandowych celów. Towarzyszyli mu zarówno generalführer Niemieckiego Czerwonego Krzyża, dr Sanne, znający dobrze język francuski starszy pan, ze swoim adiutantem, zwierzchnik Szpitala PCK, komendant wojskowego szpitala niemieckiego z ul. Wrocławskiej, okulista prof. dr Nitsch, wiedeńczyk, nie mówiąc o polskim dyrektorze Hackbeilu i lekarzach mających pod opieką każdą ze zwiedzanych sal. (Dla ścisłości trzeba dodać, że po pół roku tenże dr Nitsch, ulegając żarliwej prośbie Stanisława Kłodzińskiego, pracującego wówczas już w Patronacie, i Teresy Sikorskiej, towarzyszącej mu szczerym szlochem, podjął się interwencji na gestapo w sprawie piszącej te słowa, zatrudnionej następnie w Szpitalu „u Jezuitów”, a osadzonej na Montelupich w dniu 4 grudnia 1940 r. i mimo, jak się wydawało, beznadziejności sprawy, doprowadził do zwolnienia zaaresztowanej po kilku tygodniach).
Obraz tego niezwykłego Szpitala, wzorowego na pewno, jeśli chodzi o stosunek zespołu lekarskiego i pielęgniarskiego do chorych, nie byłby pełny bez wzmianki o najistotniejszym jego elemencie, tzn. o rannych, chorych żołnierzach. Najogólniej, a z pełną odpowiedzialnością, stwierdzić trzeba, iż nie słyszało się słowa skargi, pretensji czy żalu,
że poszli się bić o sprawy dla nich najistotniejsze. A przecież w czasie owej wojny, kto chciał, mógł się łatwo „wyłączyć”. Można było czasem usłyszeć dowcipną kpinę z własnego bohaterstwa, jak np. u wspomnianego porucznika Sochy, kiedy mówiąc o okolicznościach, w jakich został ranny, dodawał żartem, że chciał dorównać Bartoszowi Głowackiemu i „szarżował” na armatę. Były objawy niezwykłego patriotyzmu, jak np. u tego młodego górnika Ślązaka, Jerzego Wagnera, który badającemu go dr. Riesemu na zapytanie: Jerzy Wagner, also sprechen Się deutsch”? — z całą stanowczością odpowiedział twardo: „Ni”, a przecież nie wiedział nic o tym, że dr Riese to przyzwoity człowiek. Potem, budząc się z narkozy, po amputacji nogi przeprowadzonej przez Riesego, a więc, co cenniejsze, z podświadomości, wykrzyczał na cały szpital swoją przynależność do polskości i żal okrutny do „Germańców”.
Wzruszające było u szeregowych żołnierzy ich przywiązanie do swojej broni i duma z niej. Wystarczyło, że sala zaśpiewała znaną piosenkę piechociarzy: „Bo w piechocie fajno jest” (przedstawicieli tej broni było najwięcej, a śpiewanie piosenek wojskowych najmilszą rozrywką), kiedy dochodziło do refrenu: „Kto nie służył przy piechocie, temu żal”, to wtedy ożywiali się nawet najbardziej chorzy, by głosić chwalbę swojej broni: Kto nie służył przy ułanach…, Kto nie służył w artylerii…, Kto nie służył przy łączności… — temu żal. Od wiosny w otwartym oknie wychodzącym na ulicę Skarbową, ci, co już chodzili, tworząc nader dobry chór, też śpiewali piosenki wojskowe ku pokrzepieniu serc własnych i tych przechodniów, którzy z miejsca zatrzymywali się na chodniku j słuchali. A później na wartowni składano dla żołnierzy papierosy, cukierki, co kto mógł.
Społeczeństwo krakowskie zdawało od samego początku istnienia Szpitala doskonale egzamin z patriotyzmu i ofiarności. W dni dozwolonych odwiedzin, tj. w niedziele i święta, przychodziły kobiety młode i starsze, przynosiły — każda dla wybranego przez siebie podopiecznego, takiego, który w Krakowie, a może i w tzw. Gubernatorstwie, nie miał rodziny — według możności coś do zjedzenia, możliwie najsmaczniejszego. Po ich wyjściu toczyły się na salach dyskusje w rodzaju tej: ,,Co byś woloł, żeby przyszła młodo i ładno i nic nie przyniesła, czy staro, z obiadem?”. Wynik łatwy do przewidzenia, zwłaszcza że głodu nie cierpieli.
Zasługiwali nasi żołnierze na pomoc, na okazywaną im życzliwość i serdeczność; umieli z godnością cierpieć, i, co trudniejsze niewątpliwie, z godnością umierać. Dlatego wspomnieć należy i tutaj nazwiska tych, co odeszli (w okresie od 9 grudnia do likwidacji Szpitala na Skarbowej), tym bardziej, że niektórzy z nich, jak wynika z adnotacji cmentarza Rakowickiego, zostali od razu pogrzebani w masowym grobie, jakby nie zasłużyli sobie na tę piędź ziemi, za którą oddali życie. To ci, których rodziny mieszkające na kresach wschodnich albo na terenach Rzeszy nie mogły zapłacić zarządowi cmentarza. Niechże więc te słowa starczą im wszystkim za werble żałobne i za pomnik.
A oto ich nazwiska w kolejności umierania: Adam Raczyński, Warszawa, por. rez., lat 31, zmarł 21 grudnia 1939 r.; Józef Głowacz, Przemyśl, por. rez., ul. Żwirki i Wigury 18, lat 29, 20 stycznia 1940; Bolesław Wojnowski, kpr. rez., Sanok, ul. Wesoła 23, lat 30, 21 stycznia 1940; Jan Kaczor, ułan, Jasienice, pow. Bielsko, lat 26, 25 stycznia 1940; Franciszek Krasowski, plut. rez., Bór, pow. Zdołbunów, lat 40, l lutego 1940 (grób masowy); dr Józef Warchałowski, por. rez. Kraków, Pędzichów 13, lat 39, zmarł 9 lutego 1940; Feliks Pietrzak, kpr., Kuźnica Grabowska, lat 27, zmarł 12 lutego 1940 (grób masowy); Henryk Broll, ppor. rez., lat 29, Laskowice, zmarł 13 lutego 1940 r. (grób masowy); Stanisław Broniek, szer., rolnik, Jastrzębie, pow. Tarnów, lat 26, zmarł 7 kwietnia 1940 r.
Nad szpitalem, przed jego ostateczną likwidacją, zaczęły się gromadzić groźne chmury. Już w styczniu 1940 r. mianowicie, jak wynika z notatek ks. Kuznowicza, który ukrywając się nie tracił z oczu „swego” domu, zanosiło się na oddanie go Ukraińcom. Zdołano jednak to niebezpieczeństwo zażegnać. Pod koniec kwietnia 1940 r. zarządzono zamknięcie kaplicy, tej kaplicy, w której na nabożeństwach gromadzili się chodzący żołnierze i w której jeden z odjeżdżających do obozu wziął ślub, a w której też ojciec Jan Sobaś żegnał zmarłych przed ostateczną drogą. 15 lipca 1940 r. ks. Kuznowicz zanotował: „O. Prow. pisał, już przedtem p. Dalewski, że nasz dom na Skarbowej był w wielkim niebezpieczeństwie” i dalej z tego samego dnia notatka: „O. Lohn zawiadomił, że niebezpieczeństwo minęło, nasz dom na Skarbowej bierze Polski Czerwony Krzyż”.
Niestety, już 20 lipca okazało się, że niebezpieczeństwo bynajmniej nie minęło. Ks. Kuznowicz zapisał: „Smutna wiadomość. Nasz dom na Skarbowej już zabierają na urzędy”. A kiedy do Długiego, gdzie przebywał ks. Kuznowicz, przyjechał ojciec Sobaś dnia 30 lipca, ks. Kuznowicz notował znowu: „Przybył o. Sobaś i opowiedział, co się dzieje z naszym domem. Wiele smutnych rzeczy. Ale i dobrych, jak całe społeczeństwo pragnie ocalić nasz dom” po wyjeździe ojca Sobasia w rezydencji na Skarbowej zamieszkał ojciec Lohn)[12]. A jednak, jak można było przewidywać, wszystkie wysiłki ze strony społeczeństwa, tzn. głównie PCK, okazały się bezskuteczne. Zaczęło się przewożenie chorych: ciężkie stany do kliniki, lżejsze, niemniej wymagające wciąż jeszcze leczenia, do Szpitala „U Jezuitów”, przy ul. Kopernika 26, który mieścił się istotnie wówczas w budynkach tego klasztoru (obecnie znajduje się tam m. in. Klinika Toksykologiczna Akademii Medycznej). Ostateczny termin likwidacji wyznaczono na 15 sierpnia.
Ks. Kuznowicz 14 sierpnia zapisał: „Wiadomości o naszym domu są straszne i bez ratunku. O. Prowincjał [Lohn — dop. A. M.] mieszka w naszym domu. Wprowadził się i zamieszkał zaraz po wyjeździe ojca Sobasia”. A 15 sierpnia 1940 r. już bardzo zwięźle: „Kazali zabrać i opuścić dom”. Tegoż dnia zespół lekarski i pielęgniarski po raz ostatni stawił się w „swoim” Szpitalu. Był pusty. Chorych nie było. Wiadomo było natomiast, że to, czego nie zdąży się wywieźć i usunąć, przepadnie. Przepadnie to, co było własnością PCK i to, co było własnością Bursy. Ratowali więc, co się dało w zgodnym wysiłku i pracownicy Szpitala, i najofiarniejsi ze związkowców. Na szczęście dzięki staraniom PCK i płk. Plapperta w dużej mierze niemieckie władze wojskowe dostarczyły środków transportu. Znosili wiać szafy i inne nie najlżejsze części urządzenia i lekarze, i co silniejsze pielęgniarki, a widząc ich wysiłki pospieszyli z pomocą również żołnierze Wehrmachtu pochodzenia austriackiego, wyznaczeni do spraw przewozu.
Ze swej strony trudzili i uwijali się związkowcy. Oto jak na kartach „Pamiętnika związkowego” utrwalił ten dzień jego autor: „15 VIII 1940, Święto N. M. Panny, zawsze obchodzono b. uroczyście w naszym Związku i gmachu (…). Jakże dziś dzień ten inaczej wygląda. Cisza i pustka. Wczas rano Mszę św. odprawił dla Sióstr O. Prowincjał ks. Wł. Lohn, a potem obaj, tj. Górkiewicz i br. Kula wzięliśmy się do zdejmowania obrazów, noszenia szaf i przygotowywania wszystkiego do opuszczenia gmachu. Decyzja władz niemieckich kazała w zupełności ten wspaniały gmach, dzieło całego społeczeństwa, opuścić, pozostawiając go do ich użytku. Od tego dnia codziennie aż do 24 sierpnia przenosiliśmy rzeczy związkowe, lokując je po klasztorach krakowskich lub domach prywatnych. Wynieśliśmy wszystko prócz dekoracji teatralnych, których ze względów pieniężnych [? — dop. A. M.] nie można już było przenieść”.

Prezes Związku Młodzieży Rękodzielniczej i Przemysłowej ksiądz Mieczysław Kuznowicz w gabinecie. 1932 rok, Źródło NAC Sygnatura: 1-N-2795-10
Ks. Kuznowicz był dokładnie informowany. Świadczy o tym jego notatka z dnia 21 sierpnia: „Dziś ponoć O. Prowincjał i br. Kula ostatecznie mają opuścić nasz dom. Teraz od tygodnia, co mogą, wywożą i wynoszą. Także Czerwony Krzyż i żołnierze austr[iaccy]. Dalewski, Górkiewicz”. 27 sierpnia zapisał znowu: „Wszystkie rzeczy udało się uratować z naszego domu. Nawet statua św. Stanisława do św. Barbary [do kościoła św. Barbary — dop. A. M.]. Całe miasto okazało wiele miłości i pomocy”. Płk Plappert w swoich wspomnieniach z satysfakcją pisze: „Duże zadowolenie dała mi możność uratowania majątku Bursy ks. Kuznowicza, a list ([list ks. Kuznowicza — dop. A. M.] otrzymany z datą 3 I 41 był dla mnie dużą podzięką za poniesione starania i kłopoty”.
Zapewne nikt z zespołu lekarskiego, ani pielęgniarskiego, ani administracyjno-gospodarczego tego Szpitala nie myślał ani przez chwilę, czy zaskarbi sobie uznanie i wdzięczność chorych. Ci ludzie kierowali się ową zasadą Conradowską: „To, co robisz, rób jak najlepiej, a to jest minimum tego, coś powinien zrobić”. Niemniej przyjemnie jest stwierdzić, że ranni i chorzy żołnierze szpitala jenieckiego w olbrzymiej większości umieli być wdzięczni. Wystarczy dla przykładu zacytować fragment listu pisanego z obozu w Murnau (VII A) przez ppor. Józefa Tuckiego z dnia 2 lutego 1941 r. (leżał w „sali teatralnej”): „Waszej pracy i poświęcenia, gdyśmy śmierdzący leżeli, zdani na Waszą opiekę — nie zapomnimy”, albo drugi urywek z listu napisanego w Lublinie dnia… 24 kwietnia 1984 r. (!) przez innego pacjenta ze Skarbowej 2, Wacława Wąsowicza: „Bardzo często wspominam te czasy i tak wspaniały, oddany chorym zespół lekarzy i pielęgniarek”.

Aleksandra Mianowska
Autorka tekstu: Aleksandra Mianowska
Źródło: Przegląd Lekarski, numer Oświęcim, rok 1985 (strony 72-77)
Więcej o autorce: http://krakowianie1939-56.mhk.pl/pl/archiwum,1,mianowska,2278.chtm
***
W wyniku prośby wniesionej przez autorkę tej relacji w dniu 16 sierpnia 1979 r. do wiceprezydent m. Krakowa, dr Barbary Guzik, staraniem Krakowskiego Obywatelskiego Komitetu Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa odbyła się 5 września 1984 r. o godz. 12 wzruszająca uroczystość odsłonięcia na gmachu — niegdyś — Szpitala Jenieckiego PCK w Bursie im. ks. M. Kuznowicza przy ul. Skarbowej 2 tablicy pamiątkowej z nazwiskami owych dziewięciu „żołnierzy września”, zmarłych z ran w okresie od 9 XII 1939 do 15 VIII 1940. Na tablicy zaprojektowanej bezinteresownie przez artystę brązownika Józefa Popławskiego widnieje dwuwiersz: „Ojczyzno moja, gdy mogę Cię wspierać, Nie żal mi cierpieć, nie żal mi umierać”. Słowa te (z „Pieśni konfederatów barskich”) wraz ze zdaniem: „życie tylko w wolnej Ojczyźnie ma sens” oraz dopiskiem „mojej żonie dla wyjaśnienia i pamięci” zostawił przed odejściem na front mąż autorki, ppor. rez. 12 pp. inż. agr. Walery Bigay-Mianowski, który śmiercią żołnierza poległ w Banachach pod Biłgorajem 14 września 1939 r.
Dziś w części Bursy im. ks Kuznowicza mieści się Teatr GROTESKA, Scena dla Dzieci.
[1] Por. S. Uhma, R. Bliźniewski: Polski Czerwony Krzyż 1919-1959. Warszawa 1959, PZWL, passim.
[2] Tamże.
[3] Archiwum Jezuitów w Krakowie (przy kościele św. Barbary; dalej, w skrócie, AJ), rkp. nr 2294.
[4] AJ, rkp. nr 1700 VIII.
[5] AJ, rkp. nr 2141.
[6] J. Kostrzewski; Państwowy Szpital św. Łazarza w Krakowie i kliniki UJ w czasie okupacji i na przełomie. Przegl. Lek., 1946, nr 1/3.
[7] S. Plappert, rękopis wspomnień (u córki, Z. pert), stronice nie liczbowane.
[8] J. Kamiński: Od konia i armaty do spadochronu. Warszawa 1980, Pax.
[9] AJ, rkp. nr 2141; cytaty z „Pamiętnika związkowego”, przeprowadzonego przez S. Górkiewicza, pochodzą z tegoż źródła.
[10] Por. A. Mianowska: Ucieczka pilota Feliksa Szyszki. Życie Literackie, 1982, nr 34.
[11] J. Kostrzewski, 1. c.
[12] AJ, rkp. nr 1700-VIII.
Wybór zdjęć Małgorzata Pyka
Serdeczne podziękowania dla Pana Janusza Bastera za przesłanie tekstu.